Wspomnień ciąg dalszy. Dziś cofnę się o dekadę. Do naszej podroży poślubnej. Czasu minęło sporo, ale pamiętam jeszcze co nieco. Bo tak naprawdę, tego kraju nie da się zapomnieć. Rok 2014 my świeżo po ślubie. Chcieliśmy zobaczyć coś niezwykłego, jednak fundusze były niewielkie. Zdecydowaliśmy się na Czarnogórę – chyba tylko Polacy tak nazywają ten kraj. Dla reszty Europy to Montenegro. Wybraliśmy się tam, z niedużym łódzkim biurem podroży. Autokarem. Podróż nie była komfortowa, ale miała też swoje uroki. Po drodze udało się zobaczyć np. ciekawą panoramę z widokiem na Wiedeń, oraz Dubrownik. W tamtym okresie byliśmy młodzi i silni. Więc niedogodności związane z długą trasą nie miały dla nas większego znaczenia, chociaż na powrocie... ale do tego jeszcze dojdę. Postaram się jak najrzetelniej opisać ten kraj... bo jest to miejsce, które zdecydowanie warto odwiedzić.
Jak wspomniałam, wcześniej nasze fundusze na wyjazd były mocno ograniczone, więc wygraliśmy jedną z tańszych form podróżowania. Jednak wyprawa nasza była długa, bo trwała 14 dni. Dwa z nich to oczywiście droga. No ale odległość jest znaczna, około 1620 km. Jechaliśmy przez Czechy, Austrię, Słowenię praktycznie całą Chorwację, Ten niewielki Kawałek Bośni, nad morzem i do Czarnogóry. Zatrzymaliśmy się w Budvie w prywatnym pensjonacie. Ciekawe miejsce. Miejscowość typowo turystyczna. W sumie ładna i czysta, ale wieczorami karaczany, jakie wyłaziły na ulice, to potrafiły mieć z 10 cm wielkości. Taki urok tego miejsca. Noc to czas karaluchów. Ale jak tylko usłyszą ludzi i zapaliło się światło, to zwiewają. Gnieżdżą się pod betonowymi chodnikami. Polecam więc wybór wyższych kondygnacji do spania. W czasie naszego pobytu komarów nie było, za gorąco na komary. Byliśmy chyba drugiej połowie lipca lub na początku sierpnia w tej podroży. Jeśli chodzi o kraj i większość miejscowości, jakie odwiedziliśmy, to pamiętam, że był on czysty. Śmieci nie rzucały się w oczy, zapewne były gdzieś, ale gdzie nie pamiętam. Miasta, jakie odwiedzaliśmy, były typowo turystyczne, ale nastawione bardziej na małe prywatne pensjonaty i prywatne studia niż duże kompleksy hotelowe. Zresztą sporo dawnych opuszczonych ośrodków można tam zobaczyć. Podczas jednego ze spacerów też na taki natrafiliśmy. Stare zdezelowane domki były tam pochłaniane przez las. Nie pamiętam, czy udało nam się zrobić tam zdjęcia. Jak tak na pewno dorzucę do artykułu.
Ciężko opisać, tak oddzielnie wszystko, co składa się na Czarnogórę i jej klimat. Bo to wszystko spięte do kupy razem dopiero oddaje piękno tamtych ziem i kultury. Małe miasteczka z wąskimi uliczkami zabytkowe pełne małych prywatnych lokali, gdzie praktycznie wszędzie można kupić za parę złotych domowej produkcji rakiję i wino. Zjeść domowego sera czy szynki. Kawa prawie za darmo (chyba cena wtedy poniżej 1 Euro była). Ogólnie miejsca piękne i magiczne. Nie tak jasne i świetliste jak we Włoszech czy Grecji. Raczej z takiego bardziej szarego granitu. Podobne też widzieliśmy w innych częściach Bałkanów np. w Bułgarii. No i ludzie. Przede wszystkim ludzie. Którzy mają już dość jakichkolwiek konfliktów. Chcą żyć spokojnie i się cieszyć. Robić wino i przyjmować turystów. Tam, rzeczywiście miałam wrażenie, że jestem miłym gościem. Nie tylko sztuką, którą trzeba skasować na kasie.
Pamiętam, jak od razu po przyjeździe poszłam do naszych gospodarzy, by zapytać, czy mogę wykupić dla nas śniadania. Zostałam od razu poczęstowana rakiją. A ja, oczywiście jak to Polka trzasnęłam naraz, zamiast delektować się tym trunkiem. Pamiętam, jak z grupą Polaków szliśmy na pieszo na szczyt góry, gdzie znajdowała się gigantyczna dyskoteka „Top Hill”. Po drodze piliśmy wódkę. Tam nie ma zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych. Jak kupujesz piwo w sklepie, to pytają się ciebie czy otworzyć. A mimo to nie trafiliśmy na ludzi, którzy byliby pijani zbyt mocno, przewracali się czy zagrażali sobie, bądź innym. Tam na ulicy czułam się bardzo bezpiecznie. Pamiętam, jak w międzynarodowym towarzystwie nie gdzie nikt nie znał angielskiego, siedzieliśmy i rozmawialiśmy na migi, racząc się rakiją. Tematy miłosne wiodły wtedy prym. Każdy znał i każdy miał coś do powiedzenia, mimo że nie wszystko było zrozumiałe. Pamiętam ten niszczejący stary ośrodek, pochłaniany przez las, a parę kilometrów dalej przepiękny hotel na skale morskiej i przecudne ogrody. Pamiętam wodę morską tak przezroczystą, że było widać dno a w innych miejscach tak niebieską, że aż nienaturalną. To, będąc tam, stwierdziłam, że świat jest piękny i chcę go jak najwięcej zobaczyć. A teraz wisienka na torcie. Wycieczka po Jeziorze Szkoderskim, gdzie płyniesz łodzią, a nad Tobą piętrzą się przepiękne zalesione góry. Ogromne i zielone. Zapierające dech w piersiach. Coś niesamowitego. To miejsce wtedy było niebezpieczne, bo graniczyło z Albanią, która wtedy nie była w pełni stabilna, ale chyba już jest. Dla tych widoków naprawdę warto tam pojechać. Udało nam się też udać w góry. Zobaczyć monastyr w pełni wykuty w skale, gdzie pielgrzymujące kobiety proszą o potomstwo i mauzoleum Piotra II Petrowicia-Niegosza, jednego z ostatnich władców Czarnogóry. Jeden ze współtowarzyszy podróży, powiedział mi, że w Montenegro, to nawet na wycieczce smoki zobaczę. No i zobaczyłam... w Kotorze... Też miejscu ciekawym i magicznym.
Na większe odległości bardzo łatwo było się poruszać tam autobusami. Trzeba było znać tylko, mniej więcej, nazwę miejscowości gdzie chciało się dojechać i koniec języka za przewodnika. Ludzie pomocni i uśmiechnięci. Autobusy nigdy nie przyjeżdżają tam na czas i potrafią zboczyć z trasy jeżeli ktoś tego potrzebuje, serio. Podobnie jest też w innych krajach Bałkańskich. Ale moje serce na zawsze pozostanie w Czarnogórze. Macie okazję pojechać, polecam, bo warto.
Obiecałam, że opiszę naszą podróż powrotną... no była ciekawa. Gdy wsiadaliśmy do autobusu, to doszło do stłuczki, w sumie bardziej "zaryski" autobusu, ale wyjazd opóźnił się o jakieś 2h, bo tam nikt się nie spieszy. Zanim jeszcze minęliśmy granicę Czarnogóry, zepsuła się klimatyzacja. A my mamy drogę przez praktycznie całą Chorwację przed sobą, w środku dnia... w lipcu... no więc. Stopy puchły i wymiotować się chciało całą drogę. O tym, że czuliśmy się nie świeżo, nie wspomnę. Tacy wymęczeni, niepachnący po dojeździe do Łodzi postanowiliśmy wziąć taxi do domu, by się nie męczyć z tobołami i jazdą tramwajem (młodzi, piękni i biedni jak myszy kościelne po wycieczce, wyprawie życia wtedy, po podroży poślubnej) wsiadamy do taxi i czujemy, że taksówkarz woni bardziej niż my... tak że tego... "Łódź kurwa!"
Dziękuję
Strona www stworzona w kreatorze WebWave.