Maleńkimi kroczkami, ale do przodu

Nie wszystko udaje się od razu. Czasem trzeba czasu, cierpliwości, nauki i pokory. A czasem – po prostu odwagi, by spróbować kolejny raz, mimo że wiesz, że możesz znowu nie zdać.

Nie każdy ma predyspozycje, ale każdy ma prawo próbować. Każdy ma prawo uczyć się we własnym tempie, nawet jeśli to tempo nie pasuje do statystyk, norm czy cudzych oczekiwań.

Nie zawsze „dasz radę” znaczy, że zrobisz to teraz. Czasem znaczy: dasz radę, ale później, po swojemu, swoim tempem.

A póki co? Prę dalej. Maleńkimi kroczkami, ale zawsze do przodu. Bo każda próba, nawet ta nieudana, przybliża mnie do dnia, w którym naprawdę dam radę – już nie dlatego, że ktoś tak powiedział, ale dlatego, że sama to wypracuję.

 

Dziękuję.

Jeśli też masz coś, co „nie idzie” mimo starań – nie poddawaj się (szkoda tego, co wypracowałaś(eś) do tej pory).

Nie jesteś sam/a. Usłyszysz nie raz: „Dasz radę”.

Nie wszyscy musimy błyszczeć od razu. Czasem wystarczy po prostu świecić swoim tempem.

man and woman sitting on chair in front of table

Kiedy czujesz, że nie pasujesz

Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to uczucie, że zajmujesz miejsce innym – tym, którzy radzą sobie szybciej, którzy „łapią w lot”. Bo oni idą do przodu, a ty ciągle próbujesz.

Czasem czuję się wtedy jak ktoś niepotrzebny – jakbym nie powinna próbować, skoro nie idzie mi łatwo. Jakbym była tym elementem układanki, który niby pasuje kształtem, ale jednak zawsze coś wystaje. Ale zaraz potem przypominam sobie: przecież uczę się. Przecież płacę, staram się, poświęcam czas. Więc mam prawo próbować. To moje miejsce – nawet jeśli dojście do celu zajmie mi więcej czasu niż innym.

Żyjemy w świecie, gdzie każdy coś potrafi. Wchodzisz na Instagram, Facebooczka – ludzie dzielą się sukcesami, porażkami raczej nie. A ty? Stoisz w miejscu. Tak przynajmniej ci się wydaje. Masz wrażenie, że powinieneś umieć wszystko: wiedzieć, jak się uczyć, jak się rozwijać, jak nie popełniać błędów. Ale nikt nas tego nie uczy. Bo przecież nauka to proces, a nie tylko wynik.

Czasem naprawdę nie wiesz, jak się nauczyć – jak przełamać stres, jak zapamiętać zasady, jak połączyć teorię z praktyką. To frustruje, bo z boku wygląda, jakby inni mieli wrodzone predyspozycje, a ty musisz zdobywać wszystko z mozołem, krok po kroku. Nie wiesz, czy to droga na szczyt, czy tylko pod górkę. Ale czy to powód, by nie robić nic?

 

Z motyką na słońce – po mojemu

Zarówno prawo jazdy, jak i freediving – wiedziałam, że to będzie walka. Zaczynałam od zera. Bez naturalnych predyspozycji, bez doświadczenia. Ale z ogromnym pragnieniem, by się nauczyć.

I może właśnie to jest najważniejsze. Nie to, ile razy próbujesz, ale że ciągle próbujesz.

Bo dziś wiem jedno: jestem bliżej niż byłam wczoraj. Każde kolejne podejście do egzaminu, każda próba zanurzenia, każde „jeszcze raz” przybliża mnie do celu.

To nie jest historia o sukcesie. To historia o drodze. O upadkach, o łzach, o ściskającym gardle poczuciu, że „może już wystarczy”. Ale też o tym, że gdzieś w środku nadal tli się chęć, by spróbować znowu.

Nie idealnie, nie szybko, ale uczciwie.

Może i nie prezentujemy się idealnie na tych zdjęciach  ale czujemy się świetnie :-)

Freediving – piękne marzenie z niedoskonałym zakończeniem

Drugi przykład – freediving. Zanurzanie się na wstrzymanym oddechu. Brzmi magicznie, prawda? Zupełnie inna historia, choć emocjonalnie – bardzo podobna. To miała być przygoda, coś zupełnie nowego, coś tylko mojego (i Piotrka – w sumie bardziej jego niż moje). Kurs sprawił mi ogromną przyjemność – uczył spokoju, zaufania do ciała, panowania nad oddechem i emocjami. Woda, cisza, wolność. A jednak… nie udało się zdobyć certyfikatu.

Zabrakło umiejętności, dosłownie. Zabrakło tego „czegoś”, co pozwala przekroczyć kolejną granicę. I znów to samo uczucie – może to nie dla mnie? Może są ludzie stworzeni do takich rzeczy, a ja tylko próbuję udowodnić, że mogę, mimo że się nie nadaję?

Tylko że prawda jest inna. Nie wszystko, co nas przyciąga, musi przyjść łatwo. Freediving, choć nie zakończył się certyfikatem (na razie – jeszcze mam szansę, by go zdobyć; na razie czeka na mnie w Deepspot na dnie tuby), dał mi coś znacznie cenniejszego – pokazał, że potrafię przekraczać własne lęki. Że mogę nauczyć się kontrolować ciało i umysł. Że nie wszystko mierzy się w certyfikatach. Bo sama widziałam, jakie postępy robiłam z godziny na godzinę. To, co rano wydawało się nierealne, w południe było już wykonalne bez większego problemu. Wystarczyło słuchać rad, wykonywać polecenia i powtarzać, powtarzać, powtarzać, by mięśnie zapamiętały.

Jak coś sprawia ci ogromną przyjemność, a mimo to nie wychodzi, czujesz się jak dziecko, któremu zabrano ulubioną zabawkę. Frustracja i wkurzenie – znów zawiodłeś się na sobie. A jednak ten kurs nauczył mnie też spokoju, odpuszczania i że nie wszystko trzeba robić „na wynik”. Bo freediving to nie tylko nurkowanie w wodzie. To też zanurzanie się w sobie – w emocjach, lękach i ograniczeniach. A jeśli o pływanie chodzi – przecież do niedawna ja w ogóle nie umiałam pływać! Więc tu nie wynik jest ważny w tym momencie, tylko postęp. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyć będę.

woman in white tank top and white shorts lying on water
11 listopada 2025

Dasz radę… to nie zawsze pomaga

Skeleton wearing a blue hat in a car

„Dasz radę!” – kto z nas nie słyszał tych dwóch słów? Powtarzają je znajomi, rodzina, czasem nawet obcy ludzie w internecie. Wypowiadają je z dobrą intencją – chcą dodać otuchy, wesprzeć, przypomnieć, że przecież się uda. Tylko że czasem… to nie wystarcza. Bo „dasz radę” nie załatwia sprawy. Nie zdaje egzaminu za mnie, nie nabiera umiejętności. Nie zmienia faktu, że po prostu jeszcze nie umiem.

Nie wiem, czy też tak macie, ale czasem mam wrażenie, że świat oczekuje ode mnie, żebym wszystko umiała od razu. Bez błędów, bez potknięć, bez stresu. Jakby życie miało przycisk „zalicz automatycznie”. Tymczasem u mnie to wygląda trochę inaczej. Bo choć naprawdę się staram, choć słyszę z każdej strony „dasz radę!”, to… nie zawsze się udaje. I o tym właśnie będzie ten wpis – o tym, że „dasz radę” to nie zawsze wystarczy.

Ten tekst nie jest o porażce. Bardziej o procesie. O tym, jak trudno zaakceptować, że coś wymaga czasu, cierpliwości i pracy. Przykładów z mojego życia mogłabym podać wiele – zarówno tych poważnych, które wymagały przewartościowania całego światopoglądu i planów życiowych, jak i tych drobniejszych, które innym mogą wydawać się śmieszne. Ale skupię się po prostu na ostatnich. Bo planowałam tekst o sukcesach, ale… po prostu ich nie odniosłam.

Kiedy „dasz radę” brzmi jak presja

Nie zrozumcie mnie źle – wiem, że te słowa padają z serca. Ludzie chcą dodać otuchy, wesprzeć, podnieść na duchu. Tylko że czasem, kiedy po raz kolejny coś mi nie wychodzi, „dasz radę” brzmi jak przypomnienie, że… jeszcze nie dałam.

Bo prawda jest taka, że nawet z największym wsparciem i z najlepszymi chęciami nie wszystko da się osiągnąć od razu. Niektóre rzeczy wymagają czasu, pokory i umiejętności. A te umiejętności nie pojawiają się magicznie po przeczytaniu motywującego cytatu w internecie. Trzeba na nie zapracować, nauczyć się ich, poświęcić czas, wydać pieniądze, na które ciężko pracujemy.

Nic nie dzieje się ot tak – „chcę i już”, „wierzę w siebie i osiągam”, jak w filmikach coachingowych dla naiwnych.

Paradoksalnie, czasem słowa wsparcia potrafią bardziej przytłoczyć niż pomóc. Kiedy słyszysz „dasz radę” po raz dziesiąty, a w środku wiesz, że właśnie nie dałaś rady – coś pęka. Bo te słowa brzmią jak obietnica sukcesu, a nie każdy dzień kończy się sukcesem.

Wtedy zaczyna się myślenie: „Skoro wszyscy wierzą, że dam radę, a mi nie wychodzi, to może ze mną jest coś nie tak?” To trudne uczucie. Czujesz się niepotrzebna, nie dość zdolna, jakbyś tylko przeszkadzała w kolejce po sukces.

Ale przecież uczysz się, starasz, inwestujesz swój czas, pieniądze, emocje. I nawet jeśli to wszystko idzie wolniej, nawet jeśli robisz błędy – to przecież nie znaczy, że nie masz prawa próbować.

 

Prawo jazdy – moja epopeja na czterech kółkach

Zacznijmy od przykładu, który najbardziej mnie boli i wkurza – prawo jazdy. W mojej głowie to miał być prosty plan: zapisuję się, uczę, zdaję, jeżdżę. Tylko że rzeczywistość szybko zweryfikowała te założenia. Bo jak się okazuje, niektórzy łapią jazdę samochodem „od razu”, a inni – tak jak ja – potrzebują więcej czasu, prób, stresu i łez.

Nie udało mi się zdać, choć jeszcze nie przekroczyłam „średniej łódzkiej”, czyli sześciu podejść. Mimo to każdy kolejny egzamin jest jak kolejny odcinek tej samej historii: jadę, staram się, a jednak coś pójdzie nie tak. Niby coraz bliżej, niby rozumiem coraz więcej, ale to jeszcze nie ten moment.

I tak, wiem – za wszystko płacę, więc mam prawo się uczyć, mam prawo próbować. Ale mimo tego, gdzieś z tyłu głowy czai się głos: „Zajmujesz miejsce komuś, kto zdałby za pierwszym razem. Może nie powinnaś?”

To właśnie tam, w środku, rodzi się syndrom oszusta. To przekonanie, że może jednak nie jestem dość dobra. Że skoro coś nie wychodzi za pierwszym, drugim, trzecim razem, to znaczy, że nie powinnam tego robić. Że to nie dla mnie. Udajesz, że coś potrafisz. Inni robią to lepiej. Nie jesteś wystarczająco dobra. A to co do tej pory wypracowałam to kwestia farta.

Choć dobrze wiem, że wśród 90% ludzi z Łodzi, których znam, proces zdobywania prawka był drogą przez mękę, to i tak nazbyt emocjonalnie przeżywam swoje nieudane podejścia. Wszyscy jednak w końcu ten dokument zdobyli.

Więc może jednak dam radę?

 

 

 


Strona www stworzona w kreatorze WebWave.