Następnego dnia poszłam do sklepu zoologicznego z listą: kuweta, karma dla juniorka, zabawka, piach. Weszłam do sklepu i zamarłam. Serio niby wszystko wiedziałam, czego potrzebuje. Miałam problem z zadecydowaniem, tyle myśli. Jaką karmę? Wiem, że sucha, to samo zło, ale przecież to będzie kotek ze schroniska, tam tylko taką mają, a może wezmę mokrą (obie wzięłam). O zabawce Pani ze sklepu mi przypomniała, bo bym zapomniała. Chyba nigdy nie byłam tak niepewna, przy zakupach jak wtedy. Dlatego, o tym wspominam. Przecież nie wiedziałam, co to zwierzątko będzie potrzebować, jakie ono w ogóle będzie. Jego jeszcze ze mną nie było, a już musiałam przygotować się, by się pojawiło (chyba, tak podobnie tez mogą czuć się kobiety, jak szykują się na przyjście dziecka na świat, ja do tego etapu nigdy nie doszłam, ale jak napisałam poprzednie zdanie, do takiego wniosku doszłam). Wróciłam do domu z tymi zakupami i zastanawiałam się gdzie je schować, przed Piotrkiem (był w pracy). Schowałam do szuflady w łóżku w sypialni (do tej pory jest to miejsce, gdzie trzymamy zapas peletu do kuwety). No i klops, bo ja czuję suchą karmę (kupiłam na wagę dla juniorka). Mój węch jest wrażliwy, ale skoro ja czuję, to Piotrek możliwe, że też. Trudno, najwyżej coś wymyślę, jak wykryje. Nie poczuł, może dlatego, że w tamte dni leczył smutki alkoholem i mu powonienie siadło, a może dlatego, że nie zwracał uwagi na zapachy.

 

Przyszedł wielki dzień! Pojechałam do schroniska. Sam dojazd tam, to było dla mnie wyzwanie. Tramwaj, potem autobus, by dojechać do kolejnego autobusu, a potem jeszcze dłuższy spacer. Nie miałam kontenerka dla zwierząt. Miałam tylko torbę na ramię, którą opróżniłam. Duża była, nawet dorosły kot, by się zmieścił. Weszłam do środka i widzę, że jest kolejka. Stoją państwo ze szczeniakiem podobnym do owczarka niemieckiego na pasku, przybłąkał się i przywieźli go, by oddać. Później, Pani weterynarz powiedziała mi, że ten pies nie wygląda i nie zachowuje się jak przybłęda. Ja w sumie nie wiele wiem na ten temat, ale wydaje ni się, że pracownicy schroniska wiedzą gdy ktoś kłamie. W kolejce była jeszcze jedna Pani, starsza z wózeczkiem na kółkach, a w nim kot. Rudy pers, kocur około roku. Kot przepiękny, spokojny. O mały włos go nie wzięłam od tej Pani i nie wyszłam z nim. Proponowała mi. Chciała go oddać, bo szła do szpitala i nie miał kto się nim zająć. Żal mi się tego kota zrobiło (szczególnie gdy potem rozmawiałam z weterynarzem, że pers ten będzie miał bardzo duży problem z aklimatyzacją w schronisku, ale jest rasowy, ładny spokojny i powinien szybko go ktoś wziąć nawet do tymczasowego domu na początek). Teoretycznie schroniska są stworzone, po to, by opieką zostały otoczone porzucone zwierzęta z ulicy, nie powinni przyjmować zwierząt od właścicieli, dlatego, że chcą się ich pozbyć. Jednak zarówno szczeniak jak i rudzielec zostali przyjęci. Chyba dlatego, że gdyby nie zostali, to za chwilę znalezione zostałyby, pod drzwiami schroniska. Zastanawia mnie, co bym ja zrobiła, gdyby wydarzyło się coś, że musiałabym oddać Ciri (nic nigdy, mam nadzieje, się nie zdarzy, to tylko gdybanie). Chyba najpierw próbowałabym znaleźć jej opiekę kogoś z mojej rodziny albo przyjaciół, a jak by się nie udało, to obcej osoby, przez fundacje, co się tego typu sprawami zajmują. Tak, by zwierzę ominęło schronisko. Zwierzęta w klatkach widziałam tylko przez krótką chwilę, tamtego dnia. Ciężkie przeżycie. Nie bardzo chcę oglądać więcej i nie wyobrażam sobie, by mój kot tam kiedykolwiek trafił, znów. Gdy kolejka przede mną została obsłużona, przyszedł mój czas. Przedstawiłam się, powiedziałam, że ja po kotka, że dzwoniłam. Pani mnie chyba pamiętała, bo przypomniała mi o kotku bez łapki. Znów zaczęłam się wykręcać. Zrozumiała. Powiedziała, że w kociarni jest dużo kotków i bym sobie wybrała. Zaprowadziła mnie tam. To był oddzielny budynek. Były tam opiekunki kotów i klatki. Ale ja nie chciałam patrzeć. Powiedziałam tylko, że chce małą kocicę. Wskazały mi klatkę z taką i ja powiedziałam "biorę". Nie patrzyłam na inne koty w klatkach. Nie byłabym w stanie wybrać. Tam ich było naprawdę dużo. Nie wiem ile. Szybko wyszłam, a pani weterynarz wzięła kociaka, na którego się zdecydowałam. Maleńka czarna szylkretka, taka drobinka, że mieściła się na jednej dłoni. Zaczęła rwać na kawałeczki ręcznik papierowy w klatce i zaczepiała panią weterynarz. Podpisałam wszystkie dokumenty, uiściłam opłatę (skromną, chyba 35 zł). O kotku dowiedziałam się tylko tyle, że trafił do schroniska dzień wcześniej nie wiadomo skąd, został zaczipowany, odpchlony i odrobaczony. Pani doktor wypełniła książeczkę zdrowia zwierzaka, i poinformowała mnie, że bezpłatnie mogę ją wysterylizować w schronisku, bym się zgłosiła z nią po pierwszej rui (to też będę musiała kiedyś opisać, bo sterylizacja kotek to bardzo ważny temat), że mają laparoskop do tego, i że robią bardzo dużo tych zabiegów. Spakowałam moją już kocicę do torby, wezwałam taxi i pojechałyśmy do domu. Poinformowałam taksówkarza, że w torbie mam małego kotka, i czy nie ma nic przeciwko przewiezieniu nas, nie miał. Ale zapach, który w pewnym momencie zaczął wydobywać się z torby, przeraził mnie. Dobrze, że było to już blisko domu. Miałam nadzieje, że pan taksówkarz jeszcze tego nie czuje. Bardzo szybko wysiadałam z tej taxi. A w głowie, torba zasrana, kotek osrany, wszystko do prania. No i było na rzadko. Pierwszą część domu, jaką kociątko zobaczyło to umywalka, bo musiałam ja obmyć z kupy. Myślałam, że mnie za to znienawidzi. Ale trudno. Mimo traumy z myciem nie ma awersji do umywalki, ale gdy bierzemy ją do auta, praktycznie zawsze musi się wypróżnić. Torbę też wyprałam. Kuwetę wypełniłam piaskiem. Pokazałam jej, podobała się. Kotek kopał i zrobił siusiu. Umiała korzystać. Brawo! Napełniłam miski wodą i karmą mokrą i suchą, ale za bardzo nie chciała jeść ani pić. Czekaliśmy na powrót Piotrka z pracy. Kupiłam jej myszkę do zabawy, ale fajniejsze dla niej okazały się nasze buty. Najlepsza zabawa ever wchodzić i wychodzić z buta i podgryzać go. Bałam się, w jaki sposób zareaguje mój Mąż na jej widok, ale chciałam już to mieć za sobą. Wrócił, pokazałam mu kotka, powiedziałam, że to jest Ciri (grałam wtedy w Wiedźmina III Dziki Gon, byłam też po wcześniejszych częściach i większości książek Sapkowskiego z tej serii, ogólnie fantastyka też pozwoliła mi oderwać się od ciężkiej rzeczywistości i pomogła w uniknięciu depresji — koniecznie muszę o tym napisać więcej), i będzie z nami mieszkać. Powiedział tylko, że jestem "pierdolnięta", i nie będzie ze mną rozmawiał. W tym momencie patrzę, jak kotek tak malutki, że mieści się na dłoni, ciągnie za sznurówki na środek pokoju, Piotrka buta, dwa razy większego niż ten oto brzdąc. A ja szybko próbuje, to jakoś ogarnąć, by mój mąż tego nie widział. Wiedziałam już, że będzie wesoło. Piotrek nie odzywał się do mnie około tydzień. Ja natomiast zajmowałam się kociakiem. Praktycznie za mną cały czas chodziła, zaczepiała, roznosiła buty po całym mieszkaniu. Zauważyłam, że nie bardzo chce jeść mokrą karmę i pić wodę. Kupiłam jej mleko dla kotków. To piła chętnie. Suchej karmy też trochę skubała. Ale mimo wszystko wydawało mi się to za mało. Kupka nadal rzadka, więc coś z brzuszkiem u kotka jest nie tak, myślę. Przestraszyłam się. Wezwałam weterynarza. Znalazłam takiego, co przyjeżdża do domu. Powiedziałam mu, że kotek jest u nas od paru dni, że nie bardzo chce jeść i pić, że panikuję, że może jest chora (oczywiście wizja kociego kataru) itp. Lekarz podał jej pod skórę sól fizjologiczną, robiąc zastrzyk, przebił się na wylot, myślałam, że mu zrobię krzywdę za to, choć rozumiem, że zdarza się, to jak ma się do czynienia z takim maleństwem. Kazał obserwować. Piotrek napisał do mnie wtedy SMS, że jest mu przykro, że kotek może zdechnąć. Skończył się też jego foch na nas obie. Ciri okazała się po prostu wybredna, jeśli chodzi o jedzenie. Odwiedziła nas też wtedy reszta rodziny: rodzice Piotrka, moja Mama, jego siostra z dziećmi (urodziny Piotrka, jeszcze przed decyzją, że świętujemy je poza domem). Każdy był kotkiem zachwycony (ale pytali, dlaczego taki brzydki – jeszcze zobaczycie, jak wyładnieje) No i Ciri na imprezie zaczęła wcinać kabanosy. Wcześniej akurat nie miała ochoty jeść ani pić, i już. Do tej pory potrafi obrazić się na jedzenie i go nie tknąć. Ma parę wybranych firm, których jedzenie zje. Niestety nie są to firmy, które chciałabym jej kupować, ale jakoś dochodzimy do porozumienia, co do jedzenia. Najważniejsze, że wtedy Cirki została zaakceptowana w pełni, przez Piotrka i już nawet nie było afery, że dotyka go łapką, jak śpi w nocy. Walka o to, że kot nie powinien, spać z nami w łóżku okazała się całkowicie bezsensowna. Zawsze wracała. Zawsze musiała mieć kawałek człowieka, by dotykać, a najlepiej stopę. Ogólnie tak wymagającego kota, jakim okazała się Ciri nigdy nie miałam. Bardzo potrzebowała atencji z naszej strony, i nadal tak jest. Bardzo lubi miauczeć, by się z nami porozumiewać i robi to bezustannie, dopóki dopóty nie spełnimy jej żądania. Otwórz okno, zamknij okno, daj jeść, długo Cię nie było, pobaw się ze mną, przesuń się, teraz ja tu leże, nie obchodzi mnie, że musisz usiąść do komputera teraz moje biurko itp. Wymiauczy Ci wszystko. A jak nie zrozumiesz, o co jej chodzi, to ugryzie, najpierw lekko, tak byś tylko wiedział, co ma na myśli. Zazwyczaj już się wtedy robi, co kot chce, i nie dochodzi do poważniejszych obrażeń. Jest też terytorialsem. Będę musiała o tym napisać osobny artykuł. Jest to zwierzak bardzo charakterny. Dlatego jest też wdzięcznym tematem do artykułów. Na blogu ma nawet swoją kategorię. Ja już nie wyobrażam sobie życia bez niej. Piotrek, też raczej nie. Gdy była młoda, dawała nam czasem w kość do tego stopnia, że patrzyłam na nią i mówiłam "kiedy ty wreszcie dorośniesz i zmądrzejesz". Nie nastąpiło to, do tej pory. Jest uparta i wymaga. Teraz to my mieszkamy u niej. Nienawidzi, gdy trzeba wyjść z domu (głównie do weterynarza). To jest jej teren. Ona jest tu najważniejsza. Mieszkamy na parterze, ale nie potrzebujemy siatki przy balkonie. Dwa razy zdarzyło jej się wyskoczyć i była tak przerażona, że natychmiast trzeba było ją przynieść. Nasze mieszkanie i my to jej cały świat. Było widać, to już nie raz. Innych ludzi nie lubi. Niektórych toleruje. Mojej Mamy i Brata wręcz nienawidzi (również mieli koty, czuła to). Bałam się kiedyś, by nie pogryzła Mamy pod naszą nieobecność, jak do niej przyjeżdżała, ale udało się to bez rozlewu krwi. Nas natomiast ten kot kocha i bardzo często to okazuje. Jesteśmy jej ludźmi. A ona naszym antydepresantem.

 

Dziękuję.

 

19 listopada 2023

Jak to, z tymi kotami było...
Dom bez kota to głupota 

Perełka, Kinia, Łatka, Cezar, Klakier, Mery, Ramzes, Cleo, Ciri – tyle imion pamiętam. To wszystko koty, z którymi mieszkałam pod jednym dachem. Czasem dłużej, czasem krócej. Wiecie co? Nie żałuję. Nie wyobrażam sobie lepszych futrzanych przyjaciół. Część z tych zwierzaków, po prostu kiedyś wyszła i nie wróciła (tak moja mama uważała, że kot powinien być wychodzący, ja przeciwnie, ale tego co było kiedyś, choć by się bardzo żałowało, nie można już zmienić), na jego miejsce pojawiał się następny. Jedynie Ciri, jest tylko i wyłącznie kotem wziętym z premedytacją, z łódzkiego bidula.

 

Moja kocica ma obecnie 7 lat. Przyniosłam ją do domu na początku listopada, nie pamiętam dokładnie którego dnia, to było, na pewno przed siedemnastym (myślałam, że będzie prezentem na Męża urodziny, ale się wtedy pomyliłam). Pomysł na przygarnięcie kota wziął się w mojej głowie, gdy leżałam w szpitalu. Straciłam wtedy trzecią ciążę, drugą bliźniaczą. Już przy stracie drugiej, a pierwszej mnogiej wiedziałam, że coś jest nie tak z moim organizmem i że czeka mnie walka o rodzinę. Poszłam wtedy do psychiatry, powiedziałam, jak jest i że boję się depresji, i proszę o tabletki, które jej zapobiegną. Dostałam. Tak można, serio. Można iść do lekarza, by wyprzedzić chorobę, a nie tylko, gdy już wystąpi. Dużo łatwiej jest czemuś zapobiegać niż leczyć. Depresja mnie nigdy nie dopadła i nigdy nie pozwoliłam, by zabrała mi, choć kawałek życia. Miewam gorsze dni, ale to najczęściej zwykły "wkurw" na trudne sytuacje, z którymi się muszę mierzyć. Po kolejnym poronieniu nie chciałam, mimo wszystko, iść po leki (choć poszłabym gdybym poczuła, że powinnam). Stwierdziłam, że zwierzę, które mogę wziąć w ręce, przytulić i jest praktycznie całkowicie ode mnie zależne, powinno mi pomóc. Jeśli chodzi o wsparcie ze strony męża, rodziny to go nie miałam. Praktycznie nikt o tej ciąży i poronieniu nie wiedział, a Piotrek też cierpiał po swojemu i nie był wtedy osobą, od której mogłam oczekiwać jakiejkolwiek pomocy. Każdy ma swoje demony. Czy moja decyzja o wzięciu zwierzęcia była pochopna i nieprzemyślana? Absolutnie nie. Była jak najbardziej przemyślana (w szpitalu miałam na to dużo czasu). Czy wiedziałam, z czym się wiąże, przygarniecie zwierzęcia, że dojdą dodatkowe obowiązki? Oczywiście. Patrz wyżej wymienione zwierzęta. Zresztą w tym czasie jak brałam kotka, to mieliśmy też rybki (małe akwarium), a wcześniej, na poprzednim mieszkaniu, szczurki (takie klatkowe, nie "piwniczne"). Zresztą to był czas kiedy straciłam ciąże, byłam gotowa zostać matką. Zarówno dziecko jak i zwierze potrzebują z naszej strony ogromnego zaangażowania z każdej strony: fizycznej, psychicznej, finansowej do końca naszego życia lub ich życia (oczywiście, dzieci bardziej niż zwierzęta, ale większość jest porównywalne, choć uczucia do dziecka będą zawsze inne niż do zwierzęcia). Chodzi mi o to, że czułam, że muszę się zaopiekować kimś, całkowicie ode mnie zależnym. Oczywiście jest Piotrek, ale po pierwsze to dorosły facet, partner, mąż i matkowanie mu, byłoby szkodliwe zarówno dla mnie, jak i dla niego. Po drugie, on nigdy nie był i nie będzie ode mnie zależny, bo nie o to chodzi w partnerstwie. Czy myślałam o tym, że wzięcie zwierzęcia do domu, które z założenia ma służyć jako antydepresant, jest w porządku? Tak zastanawiałam się nad tym. Nie widzę w tym nic złego. Kontakty ludzie – zwierzęta, a także ludzie – ludzie zawsze niosą z sobą korzyści dla obu stron. Nie da się żyć tylko z powodów altruistycznych. Zresztą, nie oszukujmy się, to się udało. Zadziałało. Odkąd Ciri jest z nami, nie wzięłam więcej antydepresantów. Moją decyzję, uważam więc za jedną z lepszych w życiu. Czy wzięłam kota tylko po to, by wypełnić pustkę po stratach ciąż? Nie, tej pustki nic nie wypełni. Z nią można się tylko pogodzić. Czy pogodziłam się z tym, że w mojej rodzinie nie ma dzieci? Chyba jeszcze w pełni nie, i chyba nigdy ta akceptacja nie będzie taka całkowicie pozbawiona pretensji do tego, jaki los mi przypadł w udziale. Tak zazwyczaj jest gdy czegoś naprawdę chcesz, a masz świadomość, że jest to prawie całkowicie niemożliwe. Czy robiłam coś w tym kierunku, by to zmienić? A i owszem, zapewne nie raz jeszcze o tym wspomnę. Decyzja zapadła, wypuszczają mnie do domu, następnego dnia idę na zakupy do sklepu zoologicznego, a kolejnego jadę do schroniska po zwierzaka. Ma być to mała kocica, tego muszę się trzymać.

 

Jak wcześniej wspomniałam, Piotrek miał na głowie wtedy swoje uczucia i nie był osobą, z którą mogłam się podzielić swoją decyzją. Postanowiłam mu nic nie mówić. Zresztą wątpię, by mnie wyrzucił, czy zostawił z powodu kota. O akwarium też się dowiedziałam, jak już postanowił je kupić. Ogólnie nie spodziewałam się jakieś mocnej reakcji z jego strony, chociaż w ówczesnych okolicznościach wszystko było możliwe. Najpierw zadzwoniłam, do schroniska zapytać się, czy mają małe kotki i kiedy mogę przyjechać, by takiego wziąć. Nie wiem, jak jest teraz (zapewne bez zmian), kota ze schroniska można iść i przygarnąć tak po prostu, jak na filmach, wystarczy parę groszy zapłacić, chyba za szczepienia. Nie trzeba udowadniać, że ma się odpowiednie warunki mieszkaniowe, składać podań, czekać na rozpatrzenie i decyzję komisji, a takie procedury są, jak chce się adoptować psa (oczywiście, pracownicy dla dobra ludzi i zwierząt wspierają, by te wszystkie formalności trwały jak najszybciej, nie odradzam korzystania ze schronisk gdy decydujemy się na psa). Jednak z kotem formalności jest mniej. Do schroniska było bardzo ciężko się dodzwonić, ale w końcu się udało. Pani, która odebrała telefon, ucieszyła się, że zadzwoniłam. Powiedziała, że jest do wzięcia czarny kotek bez łapki, o kurcze, przestraszyłam się, "bez łapki", inwalida (kolor nie miał dla mnie znaczenia, a jak się później dowiedziałam dla wielu osób ma). Nie wiedziałam, co powiedzieć, jak się zachować. Grzecznie zapytałam, czy są może kotki z łapkami? I że w sumie zależy mi na tym, by była to mała, koniecznie kocica (złe doświadczenia z kocurami, którzy idą w świat i nie wracają). Ale jak by kotek miał wszystkie łapki, to mamy działkę, Mógłby sobie tam z nami jeździć i biegać (ta jasne, Ciri nienawidzi jeździć autem, nie dałaby rady tam dojechać, chyba że by się ją czymś otumaniło, nigdy jej ze sobą nie zabraliśmy). Ogólnie, chciałam się wykręcić od wzięcia kotka bez łapki, a Pani była tego świadoma. Poprosiła, bym przyjechała w czwartek rano (był chyba wtorek), wtedy powinno być najdogodniej dobrać kotka. Mam wyrzuty sumienia, do tej pory i wstydzę się tego, że tak zareagowałam na kotka, bez łapki. Może dlatego, że nigdy nie myślałam o tym, by przygarnąć niepełnosprawne zwierzę. Jak bym się zachowała teraz. Możliwe, że bym zdecydowała się go wziąć, bo wiem, że takie zwierzęta funkcjonują często zupełnie normalnie. Chociaż, pewnie znów na początku bym się przestraszyła i próbowała wykręcić. Umówiona w schronisku, jednak poczułam się pewniej. Szczęśliwa, że niedługo będę mieć swojego kota.

 

 


Strona www stworzona w kreatorze WebWave.