Z Tallina wracaliśmy już do Polski, z przystankiem w Augustowie. Za nami ponad 3000 km samochodem, ponad 100 km na nogach, 5 krajów w czasie jednej podróży (Polska, Litwa, Łotwa, Estonia i Finlandia).
Kilka praktycznych spostrzeżeń:
Ceny – im dalej na północ, tym drożej. Najtańsze paliwo na Litwie, najdroższe w Finlandii (choć tam byliśmy bez auta). Warto mieć ze sobą drobne monety euro na parkingi.
Drogi – też coraz lepsze im bardziej na północ. Najgorzej na Litwie, najlepiej w Estonii.
Zakupy – bardzo polubiliśmy sieć sklepów Maxima, obecnych w krajach bałtyckich.
Jedzenie – miłym zaskoczeniem była sieć Hesburger (pochodząca z Finlandii), z hamburgerami lepszymi niż w McDonaldzie.
Pamiątki? Z Litwy przywieźliśmy wędzone świńskie uszy i chleb, z Łotwy – butelkę Czarnego Balsamu, a z Finlandii – puszkę mięsa z łosia (do wyboru był też... niedźwiedź!).
To była podróż pełna wrażeń, smaków i widoków. Wyjazd urlopowy 2025 uważam za bardzo udany – i chociaż czujemy niedosyt, to przecież najlepsza motywacja, żeby wyruszyć w następną podróż.
Dziękuję.
Prom z Tallina do Helsinek płynie około dwóch godzin. Sama podróż była atrakcją – tak wielka jednostka, z której można podziwiać morze, to zawsze przyjemność. Helsinki powitały nas deszczem, ale później pogoda się poprawiła i mogliśmy zwiedzać. To duże miasto, ale większość atrakcji znajduje się niedaleko siebie. W wielu momentach przypominało mi Budapeszt – może trochę bardziej nowoczesny, ale ze znacznie mniejszym starym miastem.
Wybraliśmy się też na wyspę Suomenlinna, gdzie przez deszcz większość czasu spędziliśmy w muzeach. Trochę szkoda, bo przy lepszej pogodzie widoki byłyby na pewno piękniejsze. Nie mogło zabraknąć wizyty w hali targowej – spróbowaliśmy lokalnych potraw i kupiliśmy suweniry. Oczywiście zajrzeliśmy też do sklepu z pamiątkami Muminków – w końcu to fińska duma. Niestety nie udało się iść do sauny – może następnym razem.
Finlandia jest droga – trzeba liczyć się z tym, że ceny są mniej więcej dwa razy wyższe niż w Polsce. Zaskoczył nas też poziom hałasu – momentami naprawdę dokuczliwy. Ale ogólnie – Helsinki zdecydowanie warto zobaczyć.
Ryga okazała się natomiast perełką tej podróży. To stolica, która wizualnie przypomina trochę Warszawę, ale bez tego całego pędu i nerwowej atmosfery. Były momenty, że czuliśmy się jak w Krakowie – szczególnie w uliczkach pełnych hipsterskich knajpek. Udało nam się trafić na koncert folkowo-rockowego zespołu i obejrzeć piękny zachód słońca nad Dźwiną.
Nie sposób nie wspomnieć o Łotewskiej Akademii Nauk, która wygląda jak kopia warszawskiego Pałacu Kultury. I nic dziwnego – oba budynki powstały z tego samego „źródła” i na podobnych zasadach. W Rydze czuliśmy się naprawdę dobrze i żałowaliśmy, że musimy jechać dalej tak szybko. Gdy wracaliśmy zatrzymaliśmy się na postój, też w Rydze, bo tak bardzo pozytywne wrażenie na nas wywarła.
Pierwsze spotkanie z Estonią – Parnawa. Nie zwiedzaliśmy centrum, za to poszliśmy na długi spacer falochronem, żeby poczuć bliskość morza. Były też... krowy. Od tej pory Estonia kojarzy nam się właśnie z nimi. Niestety, kojarzyć się będzie także z ogromną liczbą martwych zwierząt przy drodze – widzieliśmy lisy, jeże, bobra, resztki sarny, i coś co wyglądało na jenota albo borsuka. Smutny widok. Na szczęście spotkaliśmy też żywe lisy, sarny i mnóstwo ptaków – drapieżnych i wodnych.
Tallin to przyjazne miasto z pięknym starym centrum z elementami starych murów obronnych wkomponowanych w przestrzeń. Odwiedzieliśmy ciekawy bar z metalową stylówką i ciekawe punkty widokowe ukryte między uliczkami. Ciekawe okazały się też ruiny olimpijskiej przystani żeglarskiej z 1980 roku. Dziś to miejsce opuszczone, ale żyjące – młodzież, turyści, artyści, hipsterzy spotykają się tam z widokiem na port i miasto. Noc spędziliśmy blisko terminalu promowego, bo następnego dnia czekała nas podróż do Finlandii.
Pierwsze łotewskie miasto, które odwiedziliśmy, to Jurmała. Klimatem bardzo przypomina Sopot – ulica handlowa, dużo turystów (głównie rosyjskojęzycznych), kawiarnie i restauracje. Na plaży było spokojniej, choć Bałtyk okazał się dokładnie taki jak u nas: zimny, płytki, pełen glonów i... meduz. Piotrek i tak się odważył popływać. Ciekawe miejsce warto było zobaczyć, ale raczej nie przekonało nas na tyle by chcieć tu wrócić. Symbolem miasta jest żółw, którego pomnik znajduje się przy plaży.
Na koniec Litwy – miejsce absolutnie wyjątkowe. Góra Krzyży, gdzie przez lata ludzie potajemnie przynosili krzyże mimo zakazów. Im bardziej zakazywano, tym więcej ich przybywało. Dziś każdy może zostawić swój – bez względu na religię czy narodowość. Widok setek tysięcy krzyży robi ogromne wrażenie i zostaje w pamięci na długo.
Kolejnym litewskim miastem była Kłajpeda. Tu klimat okazał się zupełnie inny niż w naszych nadmorskich kurortach. Część mieszkalno-przemysłowa była zwyczajna, znów trochę „łódzka”, więc czuliśmy się swojsko. Ale turystyczna część miasta nas urzekła: kolorowe, skandynawskie domki, deptak, plaże i cisza. Zero głośnych dyskotek, żadnych nachalnych budek z kebabem. W końcu miejsce, gdzie naprawdę można odpocząć. Widzieliśmy nawet saunę na plaży – świetna opcja! Można było spędzać czas zarówno aktywnie (były wypożyczalnie sprzętu, boiska), jak i po prostu w spokoju na łonie natury.
Odwiedziliśmy także akwarium i muzeum morskie mieszczące się w dawnym forcie. Świetnie zorganizowane, pełne ciekawostek. Jest tam również delfinarium, ale pokaz odpuściliśmy. Za to nasze serca skradł lew morski, który podczas karmienia popisywał się swoimi umiejętnościami – wyglądał na szczęśliwego pomimo że w niewoli. Kłajpeda zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie i chętnie bym tam wróciła.
Pierwszy przystanek – Wilno. Stolica Litwy powitała nas mieszanką starych uliczek, trolejbusów i zaskakująco wielu hipsterskich miejsc i inicjatyw. To miasto zadbane, szczególnie w centrum i na Starym Mieście, a jednak widać tu wciąż pozostałości po czasach, gdy Litwa była częścią ZSRR. Szare bloki, nieodnowione kamienice – w Polsce większość z tej rzeczywistości odeszła już w cień, a Litwa jeszcze walczy.
Wilno przypominało mi moją rodzimą Łódź – taką sprzed czasów, gdy zaczęła się wielka renowacja kamienic i rewitalizacja centrum. Klimat jednak bardzo nam odpowiadał. Problemem okazało się parkowanie – aplikacje litewskie nie chciały działać, parkometry przyjmowały głównie monety, a płatność kartą graniczyła z cudem. Na dodatek zapomnieliśmy, że na Litwie obowiązuje inna strefa czasowa (godzina do przodu) i ledwo zdążyliśmy na wykupioną wcześniej wycieczkę po więzieniu. A szkoda byłoby przegapić – to miejsce bardzo ciekawe, mroczne i dające do myślenia. Dawne więzienie (w sumie przestało działać niedawno bo w 2019 roku) obecnie przystosowane do zwiedzania dla turystów i hipsterski lokal koncertowo-rozrywkowo-gastronomiczny, z instlacjami artystycznymi i świetnym klimatem.
Kraje bałtyckie od dawna były na naszej liście podróżniczych zainteresowań. Blisko Polski, a jednak pod wieloma względami inne. Litwa, Łotwa, Estonia i – trochę dalej, ale wciąż nad Bałtykiem – Finlandia. Cztery kraje, które łączy morze i trudna historia, a które dziś każdy na swój sposób zachwycają.
Nasza podróż odbyła się od 8 do 17 września 2025 roku. Łącznie 11 dni – niby sporo, a jednak za mało. Z jednej strony, w tym czasie udało się odwiedzić większość najważniejszych regionów i miast, z drugiej – kiedy już tam jesteś, chcesz zobaczyć jeszcze więcej. My czujemy lekki niedosyt. I co ciekawe – kiedy piszę ten tekst, mam wrażenie, że wciąż jestem jeszcze w tej podróży. To wyjazd, który sprawił nam ogromną przyjemność i zostanie w pamięci na długo.
Strona www stworzona w kreatorze WebWave.