Żeglarstwo — nudne? Nie tutaj.

Wiecie co? Spodobało mi się na łódce. Naprawdę. Żeglarstwo nie jest nudne. Dużo się dzieje, kiedy wieje, a kiedy stajesz w porcie — jest czas na chill, rozmowy przy herbacie (lub czymś mocniejszym), wspólne gotowanie i śmiechy, które niosą się nad wodą. A w tle — dźwięk uderzających o maszt lin i odgłos wody. Magia.

Plany, życie i powrót do pisania

To nie będzie nasz ostatni wypad na Mazury. Wręcz przeciwnie — planujemy więcej jeszcze w tym roku. Bo to miejsce ma w sobie coś, co nie daje o sobie zapomnieć. Może ten spokój, może ta dzika przyroda, a może po prostu to, że wreszcie można tam złapać oddech.

Ostatnio dużo się dzieje. Wzięłam się za prawo jazdy, razem z Piotrkiem pogłębiamy nurkowe umiejętności, dbamy o sprawność fizyczną i psychiczny komfort. Bo życie trzeba łapać garściami. A to wszystko wymagało przerwy od pisania. Ale spokojnie, nadrabiam. Bo słowa znów zaczynają płynąć.

A jeśli zapytacie mnie o największe ikony tego wyjazdu? Batony Dare, felerne Pryncypałki i ukochana czapka. Tych trzech rzeczy nie zapomnę do końca życia.

Mazury — cud natury. I ja tam jeszcze wrócę.

Mazurskie must-see

Po drodze zahaczyliśmy o kilka perełek. Galindia — miejsce z klimatem, odwiedzić warto, bo stworzone jest z zamysłem i pomysłem, a wszystko to, co odwołuje się do czasów przedchrześcijańskich ma w moim sercu szczególne miejsce. Zamek w Rynie — koniecznie! A dla tych, co lubią poezję — Muzeum Gałczyńskiego w Praniu. Do tego ta nieziemska zieleń dookoła. Lasy, pola, bagna, jeziora. I niewielkie wsie, które wyglądają, jakby czas się w nich zatrzymał.

Z premedytacją przejechaliśmy przez wieś, do której jako dziecko na prośbę Babci wysyłałam świąteczne kartki. Nigdy nie poznałam tej rodziny, mieszkał tam jeden z braci Dziadka. Ale było coś niesamowitego w tym, że mogłam zobaczyć okolice, do których trafiały moje listy sprzed lat.

08 czerwca 2025

Mazury cud natury – nasz pierwszy raz na żaglach

Długo mnie tu nie było. Długo nie pisałam. Był taki czas, kiedy zabrakło mi słów, a może bardziej — kiedy te słowa nie chciały się ze mną przywitać. Postanowiłam potraktować ten moment jak swoistą żałobę (w końcu w lutym straciłam osobę, która mnie wychowała). Za tym, co było. Za sobą sprzed kilku miesięcy. Ale życie nie znosi pustki, a podróże tym bardziej. Bo bez pisania jakoś jeszcze wytrzymam, bez podróży – absolutnie nie.

Ostatni weekend maja postanowiliśmy spędzić inaczej niż zwykle. A że Mazury od dawna chodziły nam po głowie, bo to zdecydowanie najsłabiej zbadany przez nas teren Polski, to padło właśnie na nie. No i jak Mazury, to żagle! Od 28 maja do 1 czerwca spakowaliśmy siebie, dobre humory i… felerne Pryncypałki (kokosowe), które o mały włos nie stały się przyczyną buntu na pokładzie.

Nasza pierwsza żeglarska przygoda

Ja i Piotrek — totalni żeglarscy żółtodzioby. Pierwszy raz na żaglówce, pierwszy raz z linami, żaglami i tym charakterystycznym przechyłem, który sprawia, że człowiek przez chwilę myśli, że zaraz wyląduje w wodzie. Ruszyliśmy z Rucianego-Nidy w stronę Rynu. Trasa prosta, a jednak pełna niespodzianek. Nocowaliśmy w portach, a każdy z nich miał swój niepowtarzalny klimat — z racji tego, że byliśmy przed sezonem, było dość spokojnie, na łódkach obok nie było imprez do białego rana. A zresztą, nawet jakby to "nie zamulajmy dupy" (cytat ;-) pozdro dla wtajemniczonych).

Pogoda, jak to na Mazurach

Pogoda zrobiła nam prawdziwy pokaz swoich możliwości. Pierwszego dnia lało, potem wyszło piękne słońce, żeby za chwilę znowu przegonić nas deszczem. Kolejny dzień — klasyk, czyli słońce, chmury, słońce, chmury. Ale co najważniejsze, cały czas wiało. A jak wieje, to na żaglach dzieje się wszystko! Były przechyły, były manewry, nikt nie wypadł za burtę (nieodżałowana, szczęśliwa czapka nie miała tyle szczęścia), no i ta adrenalina, kiedy człowiek uczy się na żywo wiązać precelka i równocześnie trzymać balans.

 


Strona www stworzona w kreatorze WebWave.